Steampunkowa tytonierka…
Pamiętacie steampunkowy kubek? Wy, którzy nie pamiętają oraz Wy, którzy dopiero teraz zaczęli do mnie zaglądać – wszyscy możecie zajrzeć tutaj i sobie przypomnieć 😉
A więc, steampunkowy kubek… Zaczęło sie od niego, bo choć prezentem dla kogoś innego był, zauroczył innego Ktosia, który to Ktoś jakiś czas później przyszedł do mnie i rzekł: „…jeśli byś kiedyś chciała dać mi jakiś prezent, to zrób dla mnie pojemnik na tytoń…ale wiesz, taki stary i pordzewiały…”. Tak zrodził się w mej głowie pomysł na TYTONIERKĘ 🙂
Wtedy jeszcze się tak nie nazywała, ale skoro pojemnik z tytoniem miał być noszony w kieszenie, być zawsze pod ręką i pełen tytoniu (niestety, nie udało mi się poczarować go do tego stopnia, by tytoń się w nim nigdy nie kończył…) oraz bibułek, to pobawiłam się słowotwórczo i powstała ona – „tytonierka”.
Powstawała z myślą o prezencie urodzinowym, ale równolegle, w tym samym niemal czasie, pojawiła się inna – choć właściwie dodatkowa – okazja. Ta nie była miła, przynajmniej dla części nas, bo wiązała się z pewnego rodzaju utratą namacalności i bliskości, jaką daje posiadanie Przyjaciela – takiego prawdziwego, przez duże P! Tą dodatkową okazją była wyprowadzka i to nie ulicę, czy dwie dalej, nawet nie miasto, czy dwa dalej, ale kilkaset kilometrów dalej…
Cóż…….po otarciu łez cieszę się, że żyjemy w czasach, w których mamy w rękach narzędzia skracające odległości – pozwalające słyszeć, a nawet widzieć innych. Nie zastąpią jednak uścisku… Trzymam więc mocno kiciuki za kolejny nowy start w życiu Ktosia i cieszę się, że kawałek mnie (mojej pracy) przypomina o latach spędzonych w Żywcu….
Postarzanie nowiutkiego pojemnika na tytoń i rdzewienie, było oczywiste i wynikało z zamówienia, ale pozostałe składowe projektu odzwierciedlają wszystko, co myślę o paleniu i, co można przeczytać na pudełkach papierosów, straszących dzieci oraz niektórych dorosłych z półek sklepowych… Jednakowoż postarałam się, by steampunkowy klimat temu przyświecał, bo wiecie…..od steampunkowego kubka się wszystko zaczęło… 😉
Podsumowując – zabawa była przednia, specyfiki różnej maści latały mi w rękach i najpierw nowy przedmiot należało owej nowości pozbawić, a dopiero później nadać mu nowego, choć starego, sznytu. Efekt? Sami oceńcie i podzielcie się wrażeniami w komentarzach 🙂